Wiosną dziwne sny pałętają mi się po głowie. Tylko wiosną może się zdarzyć, ze odwiedzisz mnie we śnie. Nawet, jeśli nasze drogi przecięły się tylko w kolejce po lody. Wiosną gubię się w mieście, wybieram drogę na około. I wciągam nosem powietrze, próbując wyłuskać wiosenną bazę. Akację w nucie serca i bez w nucie głowy. Lubię też neony błyskawic na sklepieniu nieba i wiosenny deszcz. Jego zapach zamknęłabym w ampułce, by zimą przypominać sobie, jak cudownie pachnie powietrze niezmącone smogiem. Z przekory wybieram drogę na około, bo lubię jak szpilki piją mnie w palce. Noszę je, by być wyższą i może na kogoś zerknąć z góry, bo to chyba przywilej ludzi wysokich. Z wypiekami na policzkach i w pełnym słońcu maszeruję zakręcając włosy na palcu, w myślach abstrahując od tego kim jestem. Wiosną lubię także spacery po osiedlu, rozglądając się za najlepszą ceną polskich truskawek. A potem ukryć się w mieszkaniu z widokiem na beton i popijając kawę coś napisać. Bo kiedyś napiszę coś większego, tylko nie wiem kiedy. Może, gdy za horyzontem pojawi się różowe słońce. Na pewno wiosną.
Zdjęcia to zasługa Oli Śnieżek – Markiewicz, powstały na Warsztatach Fotografii przy Kawie.
Zapraszam was na podróż po Bośni i Hercegowinie. Będę ją dawkować w porcjach, by dać wam chwilę na rozsmakowanie się. Mnie osobiście oczarowała nutą orientu i brakiem pośpiechu. Mam nadzieję, że was także zaciekawi kraj, w którym mimo brutalnych doświadczeń, ludzie są niezwykle życzliwi. To był stały element codziennego zaskoczenia. Zatem czy my na zachodzie, jesteśmy aż tak zagonieni codziennością i uprzedzeniami? Ponadto pokochacie tutejszy zwyczaj picia kawy, stopionej z zapachem papierosów niczym w filmie Jima Jarmusha, tylko w innym nastroju. Dostrzeżecie piękno tego kraju, ale też ślady wojny, które wywołują dreszcz na skórze.
W części pierwszej mogliście razem ze mną przenieść się doMostaru. Tym razem poznamy jego okolice. Jeśli wybierzecie się do Bośni samochodem lub planujecie jego wypożyczenie, to do opisanych poniżej miejsc bez problemu dostaniecie się samodzielnie. Zapewne w niektórych można zatrzymać się dłużej, jednak moim zdaniem, jeden dzień zupełnie wystarczy. Natomiast my z uwagi na nasze wątpliwe kompetencje kierowania pojazdami czterokołowymi, zdecydowaliśmy się na zakup jednodniowej wycieczki z Mostaru. Kupiliśmy ją przez Internet, jeszcze przed wyjazdem do Bośni, tu klik.
Wycieczkowy bus miał nas zabrać bezpośrednio z hostelu w którym przebywaliśmy. Wszystko fajnie, gdyby nie to, że nie otrzymaliśmy żadnej informacji zwrotnej co do odbycia się wycieczki, trochę nas to zaniepokoiło. Dlatego postanowiliśmy odnaleźć w Mostarze lokalizację firmy, i to także nam się nie udało. Czujecie coś takiego? I tu nastąpił gwałtowny zwrot akcji. Zainteresowany naszym krzątaniem po dzielni pan, zaangażował się w poszukiwania firmy wycieczkowej. Bezinteresowna pomoc, coś co nie jest zjawiskiem powszechnym w Polsce, bynajmniej w mojej opinii. Całe szczęście okazało się, że firma istnieje, wszystko gra, wycieczka się odbędzie. Następnego dnia, o poranku lekko smaganym deszczem, przyjechał nasz przewodnik Tarik. Wyobraźcie sobie, że trafił nam się absolutny 'private tour’. Jako, że byliśmy tylko my a on przyjechał po nas osobówką. Tarik oczywiście okazał się świetnym kompanem. Bardzo otwarty i przyjazny, opowiedział nam kilka bośniackich ciekawostek.
MUST SEE
Medugorje, to takie miejsce kultu w stylu częstochowskiej Jasnej Góry, tyle, że skromniej. Mnóstwo ludzi, mnóstwo pielgrzymów, w tym także z Polski, ofkors. Wiąże się z objawieniami maryjnymi, które cały czas są badane przez Kościół. Osobiście uważam, że ze spokojem można to miejsce pominąć. Jednak jak już byliśmy, postanowiliśmy zobaczyć to znane miejsce kultu. Szału nie ma. Tyle, że tutaj oczekiwania też każdy ma inne. Bo jeśli ktoś jest katolikiem a wiara jest ważną częścią jego życia, to z pewnością, ta trakcja wyda mu się ciekawa, warta uwagi i pewnie zatrzyma się tam dłużej. Można też przespacerować się na pagórek na którym do owych objawień doszło. My natomiast zrobiliśmy szybki obchód i fru dalej.
wodospady Kravice, trochę bajkowo, trochę magicznie. Sielska przyrodnicza perełka. Taki trochę cud natury. Huk spadającej wody i lekka bryza. Bardzo przyjemne miejsce, można się tu zrelaksować a także, co ciekawe, wykąpać. Z jednej strony trochę mi się to z naturalnością tego kompleksu kłóci, z drugiej strony w upalny dzień, pływać pod wodospadami, odpoczywać na kamieniu. Brzmi całkiem kusząco. Niestety w czasie naszego pobytu aura była raczej deszczowa. Natomiast w nielicznych momentach, w których zaświeciło słońce dało się dostrzec niesamowity kolor wody, który w połączeniu z zielenią dookoła wzbudzał we mnie skojarzenia z bajką Tarzan. Nie pytajcie dlaczego. Ciekawostka, przy zejściu nad wodospady można spotkać bardzo charyzmatycznego sprzedawcę rakiji, który także włada piękną polszczyzną. Ha! Wszystkich częstuje odrobiną na zachętę, bo oczywiście można też zaopatrzyć się w całą butelkę. Tu także Tarik wczuł się w rolę romantycznego fotoreportera, robiąc nam mnóstwo zdjęć.
Stare miasto Pocitelj, w tym miejscu można pospacerować kamiennymi uliczkami zagryzając lokalne specjały. My zdecydowaliśmy się na truskawki. Z góry twierdzy można podziwiać malownicze widoki na miasto, wstęgę Naretwy oraz meczet Sisam Ibrahima Paszy. Ale do rzeczy. Miejsce o tyle ciekawe, że faktycznie można tam pomyszkować po mnogości zakamarków. Nasz Tarik po przybliżeniu nam historii, wykonaniu kilku romantycznych zdjęć, zszedł do samochodu a my zostaliśmy by zajrzeć w przysłowiowy każdy kąt. Ponoć o historii miasteczka można powiedzieć wiele, a już na pewno, że była jak to w Bośni krwawa. W czasie naszej obecności nie spotkaliśmy tam zbyt wielu turystów. Na miejsce można wejść bez żadnych opłat, bynajmniej w czasie naszej obecności tak było.
Tekke Blagaj – niewielkie miasteczko, które słynie przede wszystkim z źródeł rzeki Buny oraz tekke czyli klasztoru derwiszy. To niezwykle fotogeniczne miejsce, woda wypływająca ze skalnej pieczary i wtopiony w skalną ścianę budynek. Po pierwszych zachwytach skupiliśmy się na rozkminach czy po skale nad klasztorem można się wspinać. No cóż. Okazało się, że faktycznie ktoś to robi. Tarik wrócił do samochodu, a my w strugach deszczu spacerowaliśmy. Zdecydowaliśmy się także na zwiedzenie klasztoru (kobiety muszą pamiętać o chuście), który wewnątrz jest bardzo ciekawym obiektem, choćby ze względu na zupełnie inne obrzędy religijne. Myślę, że modlitwa w takich obliczach natury, może być przyjemnym doświadczeniem.
Mimo iż od połowy naszej wycieczki lało jak z cebra, odwiedziliśmy wszystkie punkty. Niesieni ciekawością, naszymi eksploracyjnymi zapędami i niezmiernie miłym towarzystwem Tarika. Całość zajęła nam ok. sześciu godzin, od 9:00 do 15:00. Czy warto? Zawsze! Także polecamy!
Czarna niekoniecznie mała, ale u każdej z nas koniecznie musi być w szafie. Tak bynajmniej głoszą wszelacy styliści. Nie ukrywam, mam kilka małych czarnych, ale prawda jest taka, że tylko z totalnymi klasykami można kombinować. U mnie kwestia dodatków to zawsze sprawa kroju sukienki, tkaniny z której jest uszyta czy detali. I tak z tą czarną mam problem, bo póki co tylko z butami, które tu widzicie jakoś leży. Kupiona w internetowym lumpie, z metki Solar, jakościowo super i pięknie się układa. Natomiast te buty tak uwielbiam, że aż boję się w nich chodzić po brukowanych uliczkach Wrocławia. Delikatne, kobiece i subtelne sandały na szpilce. Cudowności moje. Dostrzegłam też tu ciekawe skomponowanie detali: rączka torebki, dziurki na tasiemkę z tyłu sukienki oraz kolczyki. Wyszło na moje oko całkiem elegancko.
Zapraszam was na podróż po Bośni i Hercegowinie. Będę ją dawkować w porcjach, by dać wam chwilę na rozsmakowanie się. Mnie osobiście oczarowała nutą orientu i brakiem pośpiechu. Mam nadzieję, że was także zaciekawi kraj, w którym mimo brutalnych doświadczeń, ludzie są niezwykle życzliwi. To był stały element codziennego zaskoczenia. Zatem czy my na zachodzie, jesteśmy aż tak zagonieni codziennością i uprzedzeniami? Ponadto pokochacie tutejszy zwyczaj picia kawy, stopionej z zapachem papierosów niczym w filmie Jima Jarmusha, tylko w innym nastroju. Dostrzeżesz piękno tego kraju, ale też ślady wojny, które wywołują dreszcz na skórze.
Bośnię i Hercegowinę odwiedziliśmy w długi majówkowy weekend. W sumie spędziliśmy tam cały tydzień. Zobaczyliśmy wszystko co mieliśmy w planach. Do Bośni dostaliśmy się samolotem z Berlina. Na pewno szybciej byłoby samochodem, ale wiecie 'ahoj przygodo’. Szybko i w miarę wygodnie dostaliśmy się z Wrocławia bezpośrednio na lotnisko Express Busem. Wiedząc, że różnie to bywa wybraliśmy wcześniejsze połączenie. Sześć godzin przed planowanym lotem, rozumiecie, sześć godzin. A tam nic zbytnio nie ma, zatem pozostało mi obserwować maszynkę do zwijania bagaży w folię. BTW, właśnie, ktoś to robi? Po co? Plus taki, że Wi-Fi działało bez zarzutu, ale wiecie komórka nie jest nieśmiertelna, power bank też. Zjedliśmy co mieliśmy, lotnisko nie chciało się z nami zbytnio rozstać, więc lot był opóźniony o godzinę. A co! Dzieci próbowały sytuację przyspieszyć wyjąc wniebogłosy, niestety nie zadziałało, za to pasażerom popękały bębenki w uszach. Głusi, ale pełni zapału dolecieliśmy do Banja Luki. Tam zastał nas mrok i deszcz, jednak udało nam się załapać busem do centrum, skąd mieliśmy kontynuować podróż. Niestety, niesieni pewnością, że skoro jedzie w jedną stronę to pewnie w drugą także musi, nie wzięliśmy żadnych namiarów na ów, bądź co bądź całkiem przystępny busik i jak wracaliśmy musieliśmy skorzystać z taksówki. Ze stacji benzynowej w Banja Luce mieliśmy mieć kolejny autobus. O pierwszej w nocy. Panowie z obsługi entuzjastycznie nas przywitali. Polacy, Robert Lewandowski, peace and love. Dostajemy jajko, które z uwagi na kolor i półmrok, spowodowany słabym światłem i dymem papierosowym, wygląda jak śliwka. Okazuje się, że jest prawosławna Wielkanoc. Zjadamy jajo. Będzie ciekawie. Autobus oczywiście opóźniony, ciasno, ale jedziemy, kolejna przesiadka gdzieś za dwie godziny. Piotrek czuwa, ja śpię czując, że mój kark nie chce współpracować. Całe szczęście kolejny autobus na nas czeka, bo prawie wszyscy się przesiadają. Ok, teraz już tylko Mostar.
Sytuacje, kiedy świat cieszy mnie o siódmej rano, mogłabym policzyć na palcach dwóch rąk i jednej stopy. Tamtego ranka byłam radośnie podekscytowana. Nie przeszkadzał mi ani deszcz ani brak soczewek na oczach. Niewyspani ruszyliśmy na spacer wąskimi uliczkami Mostaru. Co rusz zza bram wyłaniały się piękne kwiaty róż, które uwodziły zapachem. Mijaliśmy zarówno odnowione budynki, jak i takie, które nosiły na sobie znamiona wojny. To uwielbiane przez turystów miasto jeszcze spało. Do najbardziej charakterystycznego obiektu Mostaru dotarliśmy jeszcze przed szturmem turystów. Nie da się ukryć Stary Most robi wrażenie wyjętego z bajki. Wysoki i łukowaty, dostojnie góruje nad szmaragdową Naretwą. Nie było jeszcze słońca, więc jej kolor był lekko zgaszony. Tylko momentami przebijała się jej fenomenalna barwa, która przyciągała wzrok.
Zachęcam was do zapoznania się z historią tego mostu. Miał on spore znaczenie w dziejach Bośni, podobnie zresztą jak Naretwa, która dzieli kraj na część prawobrzeżną muzułmańską oraz lewobrzeżną chrześcijańską. Most przetrwał 427 lat, do 1993 roku, kiedy to w czasie wojny został wysadzony przez Chorwatów. Most szczęśliwie został odbudowany w sporej części z oryginalnych kamieni. Radzę założyć wygodne obuwie, ponieważ jest dosyć stromy i śliski, mimo iż ma coś na kształt schodków. Legenda głosi, że dawniej mężczyźni by udowodnić swoją męskość skakali z niego do Naretwy. A dzisiaj? Co roku organizowane są na nim zawody w nurkowaniu na mostach. Tutaj tez odbywa się jeden z etapów Red Bull Cliff Diving. Sami również możecie po przeszkoleniu, spróbować takiej ekstremalnej przyjemności. Nam udało się zobaczyć śmiałka zachęconego zgromadzonym ogromem turystów. To jednak nie jest pierwszy lepszy jegomość z ulicy tylko członek miejscowego klubu Stari Most Diving. Skok do Naretwy to nie hop siup. Trzeba mieć nie lada siłę bo Naretwa ma silny i zdradliwy nurt. Tak głoszą plotki, nie wiem, umoczyłam w niej tylko pazurki na brzegu.
Z powodu deszczu wpadliśmy do pierwszej lepszej kawiarni, wystrój może i nowoczesny, jednak w nastroju jak wyjęty z naszego PRLu. Stara muzyka i vintage menu. Z jednej strony omlet z szynką parmeńską z drugiej woda z Cedevitą (oranżada w proszku, w Bośni to hit) zamawiam kawę, i ciastko. Coś co moja mama kiedyś często robiła, jak miałam jakieś dziesięć lat (o matko! kiedy to było). Kostka z ciasta trochę jakby biszkoptowego, umaczanego w czekoladzie i obtoczona w wiórkach kokosowych. Lokal przesiąknięty zapachem papierosów. Czuję jak gryzie mnie w nozdrza, i tak już będzie do końca wyjazdu. Na końcu to już się nawet do tego przyzwyczajam. Natomiast o kawie miałam się rozwodzić przy okazji notki o Sarajewie, ale co tam. Napiszę dwa razy. Kawa w Bośni i Hercegowinie ma zupełnie inny wymiar niż u nas. Kawa wiąże się z zatrzymaniem, żadne „take away”, nic z tego. Tu kawa to codzienna celebracja, o każdej porze dnia. Nie zdziwcie się, jak Wam ktoś zaproponuje kawę wieczorem, tu picie kawy to trochę jak u nas picie herbaty. Z tą różnicą, że tam herbaty raczej nie uświadczysz w restauracji. A! Co jeszcze, bo widzicie przyzwyczajeni jesteśmy, że w restauracji mamy i kawę, i obiad i wszystko. Ano w Bośni, kawę dostaniesz w kawiarni, cevapici w Cevapdzinicy, nie ma, że full serwis.
Po drzemce w hostelu, bo jednak noc w autobusach daje się we znaki (kto drzemał, to drzemał, ja byłam po kawie) wybraliśmy się na obiad. Korzystając z rekomendacji Trip Advisora oraz Taste Away trafiamy do knajpy Sadrwan. Restauracja położona jest wzdłuż jednej z wybrukowanych uliczek nieopodal mostu. W bardziej turystycznej części miasteczka. Wystrój i obsługa utrzymana jest w tradycyjnych Bośniackich klimatach. Menu to także przegląd tutejszych smokołyków i tam o dziwo dostaniecie też deser, ale bez kawy. Żeby się do niej dostać trzeba swoje odstać, bo miejsce cieszy się sporym powodzeniem. Pierwszy raz jedliśmy tam cevapici. Czyli takie jakby paluszki z mięsa mielonego, wieprzowego i/lub wołowego smażone na grillu podawane w bułce z cienkiego ciasta. Coś ala nasza pita, ale dużo smaczniejsze. Do tego zawsze podawana jest biała cebulka. Generalnie Bośnia to kraina mięsem płynąca, wegetarianie mogą mieć problem ze znalezieniem czegoś dla siebie. Drugi raz jedliśmy z polecania fajnie podany przegląd bośniackich smakołyków – National Plate. Cevapici, coś ala nasze gołąbki, faszerowane mięsem papryki oraz cebule. Dania podawane są w metalowych naczyniach. My dwa całkiem spore głodomorki, daliśmy radę tej ogromnej porcji. Chociaż czuliśmy się jak kuleczki, nie odmówiliśmy sobie deseru. Zdecydowaliśmy się na tufahiję czyli faszerowane orzechami jabłko zanurzone w cukrowym roztworze z kleksem bitej śmietany na czubku.
Sadrwan, National Plate
Sadrwan, National Plate
Mostar nie jest dużym miastem, można je zwiedzić wzdłuż i wszerz spokojnie spacerując. Oprócz sławetnego mostu, czekają tam na was meczety, mnóstwo zakamarków oraz świadomie pozostawione, nieodrestaurowane budynki, które mają nam przypominać wydarzenia z czasów wojny. Punktem obowiązkowym, oprócz Starego Mostu jest także Museum of War and Genocide Victims 1992 – 1995. Wizyta w muzeum skłania do refleksji, jest pełne osobistych historii i artefaktów ludzi, którzy doświadczyli wojny. Na wizytę należy zarezerwować sobie około dwóch godzin. W jednym z pomieszczeń można zostawić po sobie znak w postaci samoprzylepnej karteczki z notatką. Wiele tam jest próśb o życie w pokoju i miłości. Chociaż, to chyba jednak zbyt proste. Myślę, że może bardziej szacunek, kompromis i brak obojętności. Prawdą jest jednak, że mimo iż mamy XXI wiek, to wciąż toczą się wojny pełne okrucieństw. Przykładem może być obecny konflikt w Syrii, który także traktowany jest z obojętnością.
Notka praktyczna:
koszt busa z lotniska do centrum Banja Luki to ok. 10 KM, taksówką 20 euro
autobus z Banja Luki do Mostaru ok. 60 zł (bilety kupowaliśmy wcześniej przez Internet, są zaledwie cztery połączenia w ciągu doby, warto skorzystać ze strony GetByBus)
kawa 1,5 – 2 KM
jedzenie ok. 10 KM
bilet do muzeum ok. 10 KM
w niewielu miejscach można płacić kartą, lepiej uposażyć się w gotówkę
najlepiej sprawdza się karta Revolut, z której możemy sobie wypłacać pieniądze na bieżąco, koniecznie zwróćcie uwagę w czasie wypłat, ponieważ w wielu bankomatach pobierana jest prowizja w wysokości 8KM
jeżeli planujecie zwiedzać meczety, w przypadku kobiet należy wyposażyć się w chustę i odpowiedni ubiór (zakryte ramiona, nogi)
Mostar jest świetną bazą wypadową na jednodniowe wycieczki w okolice miasta, w okresie letnim koniecznie rafting
Dzisiejsza stylizacja, przede wszystkim przyciąga uwagę kolorem. Intensywny odcień zieleni, został zamknięty między białymi i czarnymi paskami. Całość mocno ze sobą kontrastuje. Dodatkowo, podkreśliłam kolor garnituru wyrazistym makijażem. To bardziej wieczorowa propozycja, ponieważ na co dzień wydaje mi się zbyt krzykliwa. Mimo, iż renesans przeżywają głównie jednolorowe garnitury, ja zwyczajowo postanowiłam się wyróżnić.
Prawdopodobnie z espadrylami, prostym t-shirtem i bez makijażu ten garnitur nabrałby luzu. Spodnie kojarzą mi się z latami 70, dzięki rozszerzonym nogawkom i wysokim stanem. Chętnie założyłabym do nich retro górę od stroju kąpielowego i poszłabym na spacer wzdłuż brzegu morza. Natomiast marynarka ma luźny krój, wyróżnia się detalami w postaci złotych guzików. Świetnie się sprawdzi do zwykłych jeansów.
Powolutku zbliża się kolejna mała przygoda. Ciii …
Znów czuję ten miły dreszczyk emocji, związany z nowym miejscem i tym co mnie tam spotka. Plus uczucie lekkiego chaosu, bo tyle trzeba jeszcze załatwić, a ja nie mogę się pochwalić umiejętnością dobrej organizacji. Całe szczęście mam przy sobie osobę, która świetnie się odnajduje w planowaniu podróży i robi to rewelacyjnie. Skoro uczę się od samego mistrza, pozostaje nadzieja, że kiedyś ta cecha u mnie, też magicznie wyewoluuje.
Jako, że przygoda tuż, tuż trzeba zacząć myśleć o pakowaniu. Idzie mi to coraz sprytniej i mam już swoje patenty. Problem pojawia się wówczas, gdy podróż nie wiąże się już tylko z jednym obszarem działań jak na przykład góry, ale obejmuje też zwiedzanie miast czy inne aktywności. Jak do tego dołożymy jeszcze niepewne warunki pogodowe to robi się mała zagwozdka.
Jednak jakbym miała określić jakie rzeczy będzie zawierał mój bagaż, to ujęłabym to w trzech warunkach: ma być wygodnie, ma się nie gnieść i ma być lekko. Przy czym ostatni warunek jest dosyć kluczowy. Doświadczenie mnie tego nauczyło. Gdy nie jedziesz na wczasy, typu siedem dni w jednym miejscu, ciężki plecak może stać się twoim utrapieniem. Do dziś pamiętam, że gdy przemierzaliśmy Pireneje z plecakami, w myślach przeklinałam sama siebie, po co brałam trzy sztuki legginsów. Obecnie jak nie chcesz płacić fortuny za bagaż, a jak wiemy Ryanair zrobił nas w bambuko, to trzeba naprawdę spiąć pośladki i dokładnie przemyśleć jego zawartość. Dobrze jest sobie zrobić wcześniej dokładny spis rzeczy ważnych, niby nic nowego a jednak. Poza tym ja zawsze robię pranko w podróży.
Zazwyczaj zabieram:
dwie sztuki legginsów, spodenki
trzy koszulki sportowe, szybkoschnące
polar
kurtka przeciwdeszczowa
coś ma głowę, okulary przeciwsłoneczne
bielizna, ręcznik szybkoschnący
klapki pod prysznic
Jeśli chodzi o kosmetyczkę, tutaj naprawdę ograniczam się do minimum. Żadnego makijażu nie przewiduję. Zawsze liczę, że słońce opali i rozświetli mą niezbyt młodą twarz, dzięki czemu będę wyglądać promiennie i zdrowo.
Co mam w kosmetyczce?
szare mydło (nie podrażnia, idealne do depilacji i do higieny intymnej), fajnie jest ogarnąć takie, którym można też myć włosy
maszynka do golenia
krem z filtrami
składana szczoteczka plus mała tubka pasty do zębów
czerwona szminka (na wieczorny spacer w dresie 😉
mała buteleczka z szamponem i odżywką (takie maleństwa znajdziesz w każdej drogerii, są super bo wielokrotnego użytku)
chusteczki antybakteryjne, bo mają naprawdę szerokie spektrum zastosowań
Na co jeszcze warto zwrócić uwagę by być bardziej zero waste?
gdy nie musisz chodzić cały dzień ze swoim bagażem, zabierz ze sobą płócienną torbę lub mały plecaczek
zamiast na wynos jedz w knajpie
ogranicz kupowanie pamiątek i innych niepotrzebnych pierdółek
zajadaj się lokalnymi specjałami
zamiast papierowych map korzystaj z komórki. Istnieje mnóstwo aplikacji, które są pomocne w pewnym dotarciu do celu. Twój telefon cierpi na to samo co mój? Czyli notorycznego głoda, zaopatrz się w powerbank.
weź ze sobą kubek na wodę, kawę czy pojemniki na jedzenie wielokrotnego użytku. Tym razem z uwagi na ograniczoną ilość miejsca nie zabiorę żadnego z powyższych, ale jeśli to podróż samochodem, autobusem a nawet samolotem i masz miejsce to koniecznie korzystaj z takich możliwości. Zawsze jakiś plastik, czy kubek mniej na śmietniku.
Kolejną sprawą jest jedzenie na podróż.Tutaj niektórzy popadają w lekki obłęd robiąc specjalne zakupy. Ja zaczynam praktykować wykorzystanie wszystkiego, co nam zalega w lodówce a co w czasie naszej nieobecności może się zepsuć, warto przejrzeć słoiki i zawartości szafek. I właśnie z tych resztek coś wyczarować. Wujek Google na pewno ci w tym pomoże.
Pierwszy etap naszej podróży spędzimy w autobusie i to od bladego świtu, więc zabieramy ze sobą, śniadanie, obiad i zakąski:
kasza – plus to co znalazłam w lodówce (cukinia, już nie pierwszej świeżości papryka, kawałek fety, pietrucha, orzechy) zdrowo i energetycznie
kanapki, tu też robimy przegląd lodówkowy, tak się składa, że mam otwarty słoik suszonych pomidorów, super. Może jakaś pasta?
mam resztkę mleka, mąkę i resztkę dżemu. Ha! Naleśniki na deser.
O co chodzi? By nie marnować jedzenia, ot to. Podobnie w podróży, staramy się kupować tyle ile zjemy, takie nieszczęście, że jemy dosyć sporo, ale staramy się zdrowo.
A jak już zapakowani, to to teraz już nie pozostaje nic innego jak tylko zacierać pazurki i mieć nadzieję, by wszystko poszło zgodnie z planem, a jak nie pójdzie to też fajnie. Liczą się wspomnienia, wspólne chwile i doświadczanie razem nowych rzeczy.
Uwielbiam tą całą wiosnę. Gdzie nie spojrzysz feria kwiatów, a co rusz wybuchające pokłady zieleni. Aura świeżości z relaksującym śpiewem ptaków. Zapach powietrza napędzający nasze hormony do lekkiego szaleństwa. Chce nam się więcej i na więcej mamy ochotę. Natomiast ja lubię wiosną spacerować i odkrywać nowe zakamarki na mapie Wrocławia. Tym razem pomiędzy blokami znalazłam kawałek Japonii w Polsce.
Uznałam, że ta sceneria da pięć minut haftowanemu płaszczowi, który przeleżał na dnie szafy dobrych kilka lat. Obłędne cudo znalezione w lumpeksie. Przypomina mi szlafrok indyjskiej księżniczki. Widać, że to ręczna robota od kroju po haft. W talii ma wszyty pas, który ładnie utrzymuje proporcje sylwetki. Uwagę przyciąga ozdobny guzik oraz rozkloszowany rękaw. W połączeniu z czarnymi spodniami typu culottes oraz szpilkami nabrał elegancji. Pod płaszczem najzwyklejszy sportowy top.